Ivo Viktora, bramkarza mistrzów Europy z 1976 roku, odwiedziłem w grudniu ubiegłego roku. Najpierw mnie ostrzegano, że bywa niesympatyczny, humorzasty itp. Nic z tego. Okazał się przemiłym człowiekiem. Gdy zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że jestem w Pradze, odpowiedział, że może być problem, bo jest w Ołomuńcu. Obiecał, że za kilkanaście minut oddzwoni. Tak się stało. Powiedział, że specjalnie dla mnie dzień wcześniej wróci do Pragi.
xxxxxxxxxx
Ja? Siódmym najlepszym piłkarzem w historii mistrzostw Europy? – dziwi się Ivo Viktor.
Właśnie trzyma w dłoniach i przegląda Magazyn „Przeglądu Sportowego" z
rankingiem największych herosów EURO. – Żeście mnie umieścili w
doborowym towarzystwie. Platini, Zidane, Jaszyn, van Basten. Wyżej od
Schmeichela... Dziękuję bardzo – kręci głową. – Niesłusznie? – pytamy. Viktor milczy chwilę i tylko się uśmiecha. – Zabiorę to ze sobą. Jak będzie
komu trzeba, to przypomnę, że się trochę grało – puszcza oko.
Wygląda na to, że przynajmniej w Uhrineves nie musi. To położona
kilkanaście kilometrów od centrum peryferyjna dzielnica Pragi. Jedno
duże skrzyżowanie, mała galeria handlowa, urząd, przystanek. Były
bramkarz, mistrz Europy z 1976 roku, pięciokrotnie wybierany najlepszym
piłkarzem Czechosłowacji, dwukrotnie najlepszym golkiperem Europy (1969 i
1976) wysiada z autobusu. Mimo 69 lat wciąż ma świetną sylwetkę.
Przechodzi kilkadziesiąt metrów. Maszeruje energicznym krokiem, dwa razy
podnosi rękę, żeby odpowiedzieć na pozdrowienia innych. W kawiarni
zamawia kawę i wodę mineralną. – Pan nie musi płacić – usłyszy za
kilkadziesiąt minut od kelnerki. W tym czasie opowiada m.in. o finale
mistrzostw Europy z 1976 roku, co czuł, gdy Antonin Panenka w konkursie
rzutów karnych pokonywał Niemca Seppa Maiera słynną podcinką, dlaczego
Jaroslav Vojevoda śmiechem reagował na wspomnienie pracy w Legii
Warszawa, szansach Czechów i Polaków w EURO 2012, talencie Petra Cecha i komu łokciem przyłożył Stanisław Oślizło.
Euro 1976
Nie byłoby złotego medalu z Jugosławii, gdyby nie trenerzy Vaclav
Jezek i Jozef Venglos. Udało im się zebrać w jednym zespole świetnych
piłkarzy z dwóch pokoleń. Byli młodsi i starsi. Ale ja czułem się jak
weteran. Miałem już 34 lata. Wiedzieliśmy, że jesteśmy mocni, przecież
przed finałowym turniejem długo nie przegraliśmy żadnego meczu. Jednak i
tak trudno było być optymistą. No bo spójrzmy na naszych rywali.
Jugosławia, gospodarz, a wiadomo, że takim gra się łatwiej. Niemcy,
aktualni mistrzowie świata, zresztą ich dobrze powinniście znać, bo
graliście z nimi ten słynny mecz na wodzie. I jeszcze Holandia,
wicemistrzowie świata z Johanem Cruyffem.
Półfinał przyszło nam grać właśnie z Holandią. Wydaje mi się, że oni
nas zlekceważyli. Myślami byli już finale. Pewnie byli przekonani, że
skromna ekipa z biednej Czechosłowacji nic złego im nie zrobi. Jak było
na boisku, wiadomo. Ondruą najpierw strzelił im gola, potem pokonał
mnie. W dogrywce dobili ich Nehoda i Vesely. Ten sukces mocno nas
podbudował przed decydującym meczem.
Finał z Niemcami
Pamiętam, że gdy wyszedłem na boisko w Belgradzie, pomyślałem: – Taki
wielki stadion i tak mało ludzi. To było trochę dziwne, w końcu to był
finał mistrzostw Europy. Na trybunach byli głównie miejscowi. Z
Czechosłowacji
– garstka osób. Przyjechali do Jugosławii dwoma autokarami. Czuliśmy,
że widownia jest za nami. Pewnie dlatego że zwykle kibicuje się temu
teoretycznie słabszemu, z drugiej strony jakoś nie lubili Niemców. W
trakcie meczu wszystko się dla nas dobrze układało. Prowadziliśmy 2:1,
do końca były może dwie minuty. Ale Niemcy mieli jeszcze rzut rożny.
Wyskoczyłem do piłki, już prawie ją miałem, ale Hölzenbein trącił mnie i
strzelił gola. Mój błąd. Niemiec nie był wysoki, ale pokonał mnie
sprytem. Może i powinien w tej sytuacji być faul, ale winę biorę na
siebie. Szkoda, tym bardziej że wcześniej dobrze mi się broniło. I w
meczach kwalifikacyjnych, z Holandią, z Niemcami do tej ostatniej
minuty.
Karny Panenki
Później żartowałem z Tondą Panenką, zresztą moim dobrym przyjacielem
(mieszkaliśmy wtedy w jednym pokoju), że gdyby nie ja, nie byłoby rzutów
karnych, jego słynnego strzału i nie zostałby legendą. Zanim doszło do
strzelania jedenastek, była dogrywka. W niej już nic ciekawego się nie
działo. Nie ryzykowaliśmy i czekaliśmy na karne. Trenerzy też nam nie
podpowiadali, zastanawiali się, kto będzie strzelał. Na pięć uderzeń
bramkarz powinien przynajmniej jedno obronić. System miałem taki, że
wyczekiwałem do ostatniej chwili i rzucałem się w jeden róg. Przy
pierwszych trzech strzałach szedłem w prawą stronę, piłka leciała w
drugą. Dopiero przy uderzeniu Hoenessa wybrałem lewy. Futbolówka
poszybowała nad bramką. I przyszła kolej na Tondę. Tą swoją podcinką
strzelał już w lidze, mnie na treningach. Mówił, że jak w trakcie
mistrzostw będą karne, też spróbuje. Do końca mu nie wierzyłem, że się
na to zdecyduje. Przecież to czysty hazard. Jednak to zrobił i trafił.
Gdyby było inaczej, nie wiem, co bym mu zrobił. Wygraliśmy. Kątem oka
widziałem załamanego Beckenbauera. To on miał strzelać jako piąty
Niemiec.
W nagrodę dostaliśmy kilkanaście tysięcy koron. To było za mało, żeby
nawet kupić skodę. Były jeszcze dyplom i zegarek. Taki urok
komunistycznego kraju. Kilku chłopaków wyjechało za granicę. Panenka do
Rapidu, Ondruą do Francji. Ja jesienią 1976 roku złapałem kontuzję,
niedługo potem przestałem grać.
Czasami słyszę opinię, że to był sukces bardziej słowacki niż czeski.
Bo w pierwszym składzie kto był z Czechów? Ja, Panenka, Nehoda. To
chyba wszystko. Ale nie zgadzam się z tym. Po pierwsze stanowiliśmy
jedną drużynę, po drugie, i chyba najważniejsze, nam się wtedy nawet nie
śniło, że Czechosłowacja może rozpaść się na dwa kraje. Poza tym w 2006
roku, na 30. lecie tamtego sukcesu, zorganizowano nam fety w Pradze i
Bratysławie. Było tak samo uroczyście.
Napoleo
Na futbolu nie dorobiłem się fortuny, ale zostały mi wspomnienia.
Także te dotyczące Polski. Pamiętam mecze z Górnikiem Zabrze w
europejskich pucharach. Wtedy jeszcze byłem trzecim bramkarzem Dukli
Praga. Niestety, głównie z tego powodu, że wasz piłkarz Oślizło uderzył
łokciem Rudolfa Kučerę. To był utalentowany chłopak, ale musiał
przedwcześnie zakończyć karierę. O Polsce opowiadał sporo Jaroslav
Vejvoda, jeden z najlepszych trenerów, jaki prowadził mnie w Dukli.
Świetny szkoleniowiec. Był niskim człowiekiem, taki Napoleon. Rzadko
żartował. Ale gdy wspominał o pracy w Legii Warszawa, od razu się
uśmiechał. Opowiadał historię, jak jechał z Legią na jakiś mecz, zdaje
się do Związku Radzieckiego. Na zbiórce patrzy, a wszyscy zawodnicy
wystrojeni w najlepsze, czarne garnitury. – Na pogrzeb jedziecie? –
zapytał. Wyjaśnili mu, że garnitury chcą sprzedać. Wracali już w
dresach. Co z tego, że to był wojskowy klub, pewnie dość bogaty jak na
komunistyczne standardy, ale pieniędzy i tak nie było.
Petr Cech
Wcześniej w Czechosłowacji, teraz w Czechach mieliśmy i mamy
szczęście do bramkarzy. Schrojf, starszy Kouba, Vencel, który był z nami
w kadrze na turniej w Jugosławii, Hruąka, Stejskal, młody Kouba, dziś
jest Petr Čech. Nie wymienię jednak tego najlepszego, bo bramkarzy nie
da się porównać. Legendarny Frantiąek Planička, który doprowadził nas do
wicemistrzostwa świata w 1934 roku, miał tylko trochę więcej niż 170
centymetrów wzrostu. Ja byłem wyższy, ale trudno mnie było nazwać
kolosem. Dziś jest prawie dwumetrowy Petr Čech. A zwróćmy uwagę, że
rozmiar bramek się nie zmienia. Choć czy wysocy mają łatwiej? Może w
polu karnym, przy wrzutkach. Wtedy robi się tłok, bramkarz ma obok
siebie kilkunastu zawodników: siedmiu, ośmiu swoich, z sześciu rywali.
Jak leci piłka, musi się przepchać, iść po nią do końca. Ale w sytuacji
sam na sam szanse są pół na pół, więcej zależy od napastnika, golkiper
może mu tylko przeszkadzać szybkim wyjściem z bramki. Čech, gdy był
nastolatkiem, nie rokował, że zostanie wybitnym bramkarzem. Owszem, miał
talent, ale nie był szybki i zwinny. Jego szczęście polegało na tym, że
trafił na doskonałych trenerów, w Sparcie, w Rennes, w Chelsea. Dziś
jest jest jednym z najlepszych w Europie. Trudno wyobrazić sobie naszą
reprezentację bez niego. Choć dziwiłem się, że zdecydował się grać w
barażach o wejście do EURO 2012 z Czarnogórą ze złamanym nosem. Sam
miałem taką kontuzję i wiem, że to bardzo nieprzyjemna sprawa. Dużo
ryzykował, tym bardziej że niespecjalnie wiedzieliśmy, na co stać tę
Czarnogórę. Gdyby mu nie wyszły te mecze, ludzie obwiniliby go za
porażkę.
Polacy? Nie kojarzę
Jestem spokojny, że Petr doczeka się następców. Jeszcze gdy
pracowałem jako trener bramkarzy w reprezentacji, staraliśmy się
opracować jeden system szkolenia zawodników na tę pozycję. Dziś jest
kilka szkół bramkarzy, własną ma m.in. Petr Kouba. To bardzo korzystne.
Normalnie w trakcie sezonu, nawet w juniorskich drużynach, gdy jest
cykl: mecz, trening, mecz, a na zajęciach dwudziestu paru chłopaków, w
klubie nikt nie ma głowy do szkolenia golkiperów. Taki Kouba może wziąć
do siebie paru bramkarzy i poświęcić im czas. W Polsce też uważacie, że
macie szkołę bramkarzy? Hmm, niestety, trudno mi wymienić nazwiska.
Oczywiście pamiętam Tomaszewskiego, świetny fachowiec. A współcześni... Z
czeskiej ligi kojarzę Pietrzkiewicza, on broni w Baniku Ostrawa,
niedawno był ten, co grał w finale Ligi Mistrzów. Nazywa się chyba
Dudek, tak? Innych nie znam.
EURO 2012
Po losowaniu grup finałowych wszyscy byli szczęśliwi. Mówili, że
rywale są tacy sobie, że gramy we Wrocławiu, blisko naszych granic. Ja
jednak nie jestem takim optymistą. W mistrzostwach Europy trudniej jest
wyjść z grupy niż na mundialu. Tu nie trafi się żadne Peru czy jakaś
drużyna z Azji. Wszyscy przeciwnicy są wymagający. Według mnie to wy
jesteście faworytem grupy. W końcu zagracie przed własną publicznością, a
to naprawdę pomaga. Poza tym historia podpowiada, że gospodarze zwykle
dochodzą dość daleko w turnieju. O drugie miejsce będziemy walczyć z
Rosją i Grecją. Chyba ten pierwszy zespół będzie trudniejszy. Rosjanie
zawsze są groźni, nawet jak nie mają wielkich nazwisk. No i mecze z
Rosją są dla Czechów, choć dla was pewnie też, szczególne. Drużynie
Michala Bilka łatwo nie będzie. Jest tylko dwóch wybitnych zawodników:
Cech i Tomas Rosicky. Podobają mi się jeszcze młodzi Petr Jiracek i
Vaclav Pilař. Dobrze grali w Viktorii Pilzno, mają za sobą udane występy
w reprezentacji. Wszystko to jednak za mało, aby być spokojnym. Po raz
ostatni klasową, europejską drużynę narodową mieliśmy podczas mistrzostw
Europy w Portugalii. Od tego czasu minęło już osiem lat. Ale z drugiej
strony, jakoś tak się układa, że Czechosłowacja i Czechy często
zaskakująco dobrze radzą sobie w mistrzostwach Europy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz